Profesor podczas podróży.
|
|
Rozmowa z prof. dr hab. Janem Haftkiem,
naukowcem, nauczycielem i chirurgiem.
GŁĘBOKO W TRZEWIACH
- Rozpoczął Pan Profesor swoją pracę zawodową ponad pół wieku temu - w roku 1950. Czy pamięta Pan profesor z tych czasów jakiegoś wyjątkowego studenta?
- Przyjechałem do Warszawy w 1947 roku i może żaden student nie utkwił mi szczególnie w pamięci, bo czasy były wyjątkowe. Pamiętam ten ogromny wysiłek i entuzjazm, który studenci wkładali, pracując przy odgruzowywaniu naszego ANATOMICUM. Nikt wtedy nie pytał, nie marudził. Był jeden cel - jak najszybciej odgruzować, żeby mogły rozpocząć się zajęcia.
Wtedy interesowały nas inne rzeczy niż obecnych studentów. Byliśmy bardzo poważni. Ja przez całe studia chodziłem w zdobycznych saperkach podkutych gwoździami i ani dla mnie, ani dla moich kolegów nie było to nic nadzwyczajnego. Byliśmy szczęśliwi, bo w wolnym kraju mogliśmy się uczyć.
Chociaż gdyby się tak dłużej zastanowić, to rzeczywiście w grupie zajęć z anatomii, którą prowadziłem, była szczególna studentka. Pani prof. Zofia Kuratowska, wybitny naukowiec, hematolog. Byłem u niej w Pretorii, gdy była ambasadorem w Płd. Afryce. Przyjaźniliśmy się ....
- A Pana studenci, wychowankowie?
- Najbliżsi uczniowie i wychowankowie to dzisiaj profesorowie zwyczajni, którzy będą uczestniczyli w konferencji 22 czerwca, profesorowie: Radek, Kasprzak, Jarmundowicz...To wspaniali ludzie i naukowcy.

- 13 lat przepracował Pan Profesor w nieistniejącej już Wojskowej Akademii Medycznej...
- To rzeczywiście była wspaniała uczelnia. Prowadziłem w tym czasie bardzo intensywne prace naukowe: teoretyczne i kliniczne.
Z przyjemnością chodziłem na Radę Wydziału. Światowy poziom. Dla mnie najlepsze lata życia jako chirurga i naukowca.
Pamiętam z tego okresu dosyć groteskowe zdarzenie. W grudniu 1970, po krwawych wydarzeniach w Gdańsku, zwołano odprawę kadry partyjno–służbowej. Siedzą władze uczelni, pułkownik zastępca ds. politycznych. I ja również, kompletnie nie znający się na obyczajach wojskowych. Prawdziwa cywil–banda. I słucham. A tam właśnie ten pułkownik ds. politycznych informuje nas o wydarzeniach w Gdańsku i powiedział coś takiego, „że wszyscy musimy wziąć na siebie to brzemię odpowiedzialności”. Nie miałem pojęcia, że na takich odprawach to wyłącznie się słucha. Więc podniosłem rękę i powiedziałem, że ja wcale nie czuję się odpowiedzialny, bo nie mam i nie chcę mieć nic z tym wspólnego. I nagle po mojej wypowiedzi, 150 osób siedzących w tej sali zaczęło bić brawo. To może trwało 30 sek. Wyzwoliłem w tych ludziach króciutki wybuch od lat skrywanych uczuć, emocji. To było coś niesamowitego.
- Oprócz chirurgii Pana drugą pasją jest myślistwo. Czy jako lekarz nie ma Pan wątpliwości moralnych – czy takie zabijanie ma sens?
- Ciągle się nad tym zastanawiam. Mało tego. Jak przestanę mieć wątpliwości, to przestanę polować, bo tzn. że przestałem być wrażliwy. Kiedyś mój ulubiony pisarz, noblista, Wiliam Faulkner zapytany również o jego pasje myśliwskie, powiedział: „To nie siedzi w mojej głowie i w sercu, ale głęboko w trzewiach”. Podkreślił tym samym atawistyczne cechy człowieka, tkwiące w nas od wieków, spuściznę po naszych przodkach, którzy polowali, żeby przeżyć.
- Polował Pan Profesor chyba wszędzie, gdzie tylko można, oprócz Antarktydy. Czy zdarzyło się Panu stanąć oko w oko z ogromnym niebezpieczeństwem?
- Byłem wtedy jeszcze młodym myśliwym. Polowaliśmy zimą na Mazurach. Myśliwi, w tym również goście zagraniczni, obstawili całą watahę dzików. Ja stałem na flance i nagle w trzcinach zobaczyłem dorosłego odyńca. Oddałem strzał, ale tylko go zraniłem. Ranny dzik poszedł w stronę zamarzniętego jeziora. Każdy myśliwy ma obowiązek dostrzelić ranne zwierzę. Wziąłem ze sobą, do pomocy, jeszcze jednego kolegę i poszliśmy po śladach farby. Wychodzę na polanę, a wśród takich karłowatych wierzb siedzi ten potwór, bo rzeczywiście był to okazały dzik. Zobaczył mnie, poderwał się na jakieś 10 metrów od ziemi w moim kierunku. Strzeliłem. Dzik zachwiał się i spadł, ale okazało się, że chybiłem. I wtedy się przeraziłem. W dubeltówce nie mam więcej naboi, a dzik dalej siedzi... Okazało się jednak, że równocześnie ze mną strzelił kolega i jego strzał trafił w komorę klatki piersiowej. Dzik już się nie podniósł.
- Czy przeżył Pan wyprawę życia?
- Z żoną uczestniczyliśmy w 6–tygodniowej wyprawie do syberyjskiej części Mongolii. Ogromnie surowe warunki, 30–40-stopniowe mrozy. Mieszkaliśmy w wojskowym namiocie, gdzie jedynym ogrzewaniem był piecyk – koza. Poruszaliśmy się po terenie na mongolskich konikach. To była prawdziwa przygoda.
- Życzę kolejnych wspaniałych przygód. Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Małgorzata Bzówka
|